subiektywnie o e-biznesie

Jak robić rzeczy niemożliwe? Wyburzanie, doktorat i pistolet przy skroni

Jak robić rzeczy niemożliwe? Wyburzanie, doktorat i pistolet przy skroni

Można by rzec, że będzie to drugi z rzędu wpis z cyklu „jak robić rzeczy niemożliwe”. Ostatni mój artykuł tyczył budowy domu z drewna. Wywołał mnóstwo komentarzy i polubień na Facebooku. Wszystkim bardzo za to dziękuję. Cieszę się, że tamten wpis wywołał takie zainteresowanie. Wspominam w nim o przełamywaniu własnych barier w różnych obszarach. Zbudowanie własnymi rękami domu z drewna zaliczyłem do walki z ograniczeniami wiary we własne umiejętności manualne, projektowe, „wykonawcze”, „nadawania się do czegoś”. Dziś przyszła kolej na jeszcze większe wyzwanie: pokonania ograniczeń wiary we własny umysł, inteligencję, możliwości myślowe i intelektualne. Mam wielką nadzieję, że po przeczytaniu poniższego tekstu, Drogi Czytelniku, nabierzesz nieco wiary we własne możliwości. Zaczynajmy. 

Moja przeszłość, czyli AGH w Krakowie

Będąc młodym człowiekiem, nie byłem niestety ukierunkowany życiowo. Jak większość ludzi. Robiłem to, co przyniósł mi los. Skoro mój tata był kolarzem amatorem – jeździłem i ja na rowerze. Skoro mama mówiła, że powinniśmy z bratem mieć jakiś zawód – to poszliśmy do technikum zamiast do liceum. W szkole średniej dalej nie wiedziałem, co chcę robić w życiu. Miałem jakieś drobne pasje: piłka nożna, kolarstwo i inne dyscypliny (było tego sporo), grafika 3D. Ale nic nie robiłem na 100%. Raczej spędzałem czas rozrywkowo. Nie miałem ustalonych celów. Dni, miesiące, lata mijały. 

Po szkole średniej – wiadomo – trzeba było iść na jakieś studia. Coś mnie ciągnęło do marketingu, dlatego zdawałem na AGH w Krakowie właśnie na ten kierunek. Choć na wydziale, który z marketingiem nie miał wiele wspólnego. No ale było mniej chętnych, więc większa szansa dostania się. Brakło mi kilku punktów na egzaminie i nie dostałem się. Miałem do wyboru opcjonalne kierunki. Wybrałem Inżynierię Środowiska. Tak się złożyło, że moja przyszła partnerka życiowa, Gosia, także zdawała na Zarządzanie i marketing i… też jej brakło kilku punktów. Tak ślepy los skrzyżował nasze drogi życiowe. Jak widać, choć los ślepy, to nie zawsze zły – czasami wręcz przeciwnie. Ale wróćmy do tematu. 

Na Uczelni dalej nie wiedziałem, co chcę robić w życiu. Gdzieś na trzecim roku polubiłem studiowanie. Frajdę sprawiały mi przedmioty zawodowe, bo trzeba było na nich myśleć, a nie tylko uczyć się na pamięć. No i okazało się, że wszelkie projektowanie to jest to, co lubię i świetnie mi wychodzi. A że jednym z przedmiotów była Technika strzelnicza i projektowanie robót strzałowych z użyciem materiałów wybuchowych, to… zakochałem się w tym. Muszę tutaj dodać, że głównym powodem mojej pasji wyburzeniowej był mój mentor – dr inż. Józef Lewicki. Geniusz wyburzeniowy, ale i nietuzinkowy człowiek o wielu talentach i nieprawdopodobnej pamięci do liczb i dat. Bardzo się zbliżyliśmy. Traktował mnie niemal jak syna. Co zresztą zauważyła nawet moja mama na naszym ślubie z Gosią. 

Nie będzie niespodzianką, że moja praca inżynierska tyczyła robót wyburzeniowych. Do dziś pamiętam zarówno praktyki, jakie wtedy odbywałem na prawdziwych pracach wyburzeniowych, ale i łamigłówki, jakimi raczył mnie Józef. Nauczył mnie szukania rozwiązań. Optymalnych rozwiązań. Czasami łeb mi parował, ale on nie odpuszczał. Praca inżynierska wyszła naprawdę dobra. A ja sporo się nauczyłem. I wpadłem mu uszy w wyburzanie. 

Po kilkunastu miesiącach przyszła kolej na pracę magisterską. I, co oczywiste, znowu moim promotorem był Józef. Studia skończyłem z wyróżnieniem. A od szefa Pracowni Techniki Strzelniczej dostałem propozycję zrobienia doktoratu i – w dalszej kolejności – starania się o zostanie na Uczelni. Oczywiście zgodziłem się. Wydawało mi się, że jest to dokładnie to, co powinienem robić. I do czego się nadaję. Rozpocząłem zatem studia doktoranckie. Prowadziłem zajęcia ze studentami. Projektowałem wyburzenia. Brałem także czynny w nich udział. Ponieważ wymagały tego przepisy, musiałem skończyć studia uzupełniające z Górnictwa Odkrywkowego, by móc w przyszłości ubiegać się o uprawnienia wyburzeniowe z użyciem MW (czyli materiałów wybuchowych). Bez entuzjazmu, ale zadanie wykonałem. Miałem zatem już za sobą kilka rozpraw i obron: praca dyplomowa w technikum, praca inżynierska, potem magisterska, następnie druga magisterska. Ale największe moje wyzwanie miało dopiero nadejść: napisanie doktoratu. 

Doktorat: moja droga do wewnętrznej przemiany

Tematem mojej rozprawy doktorskiej była „Metoda bezpiecznego wyburzania kominów z zastosowaniem techniki strzelniczej„. Wszystko było tak, jak należy: wyburzanie było moja pasją, miałem już dużą wiedzę teoretyczną i praktyczną w tym temacie, a powalanie kominów było moim „konikiem”. Udało mi się uzyskać kilkudziesięciotysięczny grant doktorski, dzięki któremu zakupiłem trochę sprzętu, oprogramowania, pojechałem na szkolenia. 

Chcąc dać Ci namiastkę tego, czym się zajmowałem, pokażę Ci jedno z wyburzeń, w które byłem zaangażowany [film poniżej]. 

Komin wyburzała nasza zaprzyjaźniona firma „Cama” z Krakowa i jej charyzmatyczny właściciel, Leon Budzicz. Ponieważ komin ten znajdował się na terenie zabytkowej kopalni soli w Wieliczce, nie tylko musiał upaść precyzyjnie, ale i „miękko”. Nie będę Cię oczywiście zanudzał detalami. Powiem tylko, że został zastosowany nowatorski sposób tzw. wzmocnienia stopy oporowej komina (zazbrojenie i zalanie betonem części płaszcza komina u jego podstawy, by wyeliminować całkowicie tzw. „siadanie” komina), który opracowaliśmy w zespole: dr Lewicki, dr Kisiel (kolejny wspaniały człowiek) i ja. Owa podpora stanowi jedno z zabezpieczeń, stosowanych przez nas podczas likwidacji trudnych kominów żelbetowych, które opisałem w doktoracie. 

Wyburzając, robiliśmy rzeczy niemożliwe. No, przynajmniej inni mówili, że „to niemożliwe”. Braliśmy zwariowane roboty, których inni nie chcieli widzieć na oczy. Czasami obiekt wyburzany i chroniony… stykały się ze sobą. Byliśmy niemal bezbłędni – tylko kilka robót zakończyło się niepełnym powodzeniem (ale nigdy katastrofą). A setki zostały przeprowadzone wzorcowo. 

Wróćmy do doktoratu. Obrałem sobie ambitny plan: chciałem zbudować model obliczeniowy upadku komina. To, co do tej pory robiliśmy „na czuja”, po prostu znając mechanikę i wytrzymałość materiałów oraz bazując na doświadczeniu praktycznym, postanowiłem „ubrać w naukę”. Do zrealizowania tegoż celu postanowiłem opracować dwa programy komputerowe: jeden do analizy wytrzymałości płaszcza komina, a drugi do analizy jego upadku. Obydwa programy robiłem w Microsoft Excel’u, z użyciem języka programowania VBA (Visual Basic for Applications).

Pierwszy z programów był dla mnie stosunkowo prosty (w porównaniu do drugiego – bo tak de facto prosty wcale nie był). Najpierw opracowałem metodę badania wytrzymałości płaszcza kominów. Później jeździłem i badałem kominy [zdjęcie poniżej]. 

Badanie komina - Krzyworączka Paweł

Następnie opracowywałem wyniki. To było preludium przed głównym zadaniem: stworzeniem algorytmu obliczeniowego, który byłby możliwie kompletnym modelem wyburzania (upadku) komina. Po co chciałem to zrobić? By opracować tytułową metodę bezpiecznego wyburzania kominów. Żeby było bezpieczne, musi być precyzyjne. A zagrożeń jest wiele, w tym miedzy innymi potencjalnie zmienna wytrzymałość płaszcza komina (stąd badania kominów i opracowana metoda analizy wyników), ewentualny wiatr czy skrzywienie komina. Siadłem do algorytmu i do Excela i wtedy…

Zaczęły się schody. GIGANTYCZNE schody 

Nie byłem gotów na to wyzwanie. Nie potrafiłem sobie z nim poradzić. Pozornie sprawa wydawała się prosta: budować algorytm obliczeniowy i implementować go w Excelu. Problem w tym, że ów algorytm był bardzo skomplikowany. Dość powiedzieć, że na komin podczas upadku działa zmienny w czasie układ 7 momentów sił. A do tego podzieliłem komin na umowne plasterki o grubości 10cm. Z kolei płaszcz komina analizowałem biorąc pod uwagę kwadraty o boku 2cm. Wynikiem tegoż podejścia był gigantyczny plik Excela, z tysiącami komórek obliczeniowych. By pokazać wierzchołek góry lodowej, o jaką się wtedy rozbiłem, pokażę Ci jedną z komórek Excela, zawierającą około… 800 znaków [zrzut poniżej].

Komórka w programie Microsoft Excel

Stanąłem przed dwoma problemami, które wydawały mi się nie do przejścia:

  1. Skomplikowanie algorytmu. Nie ogarniałem tego. 
  2. Problem z aplikacją Microsoft Excel. Doszedłem do granic możliwości programu. A przynajmniej takich granic, które uważałem za ostateczne. 

Ad #1 Paweł nie ogarniał skomplikowania algorytmu

Robiłem notatki. Wyciągałem wzory. Implementowałem to do Excela. Jednak przy tak złożonym algorytmie, mózg mi się po prostu gotował. Miałeś kiedykolwiek ból głowy od myślenia? Ja miałem, wiele razy. Nic przyjemnego. Chyba już wolę ból głowy po dotykaniu MW bez rękawic… Pracowałem w pełnym skupieniu, a i tak nie dawałem rady. Co chwilę pojawiał się jakiś błąd, czasem drobny. Szkopuł w tym, że edycja komórek w Excelu stała się gehenną. Istniały setki, tysiące powiązań miedzy komórkami. A do tego program miał różne bloki obliczeniowe. A do tego idea działania programu opierała się o zestaw makropoleceń, które były zagnieżdżone jedne w drugich. Zatem co z tego, że błędem mógł być jeden źle postawiony znak, jeśli znalezienie i eliminacja błędu przyprawiały o ból głowy. Do tego wszystkiego moja Gosia była wtedy w ciąży. Zaniedbywałem ją. Byłem skrajnie zestresowany. Miałem ochotę się poddać. Odpuścić. Nie mogłem jednak tego zrobić. Dlaczego? Bo miałem bat nad głową w postaci grantu doktorskiego. Przeżyłbym jakoś odpuszczenie doktoratu, ale oddanie do kasy państwowej kilkudziesięciu tysięcy? Na to nie było mnie po prostu stać. Miałem pistolet przystawiony do skroni. Nie miałem wyjścia: musiałem skończyć to, co zacząłem

Nie potrafię teraz dokładnie określić, jak się przełamałem. Jak dokładnie do tego doszło. Być może miałem po prostu dobry dzień. Albo jakiś mały sukces w drodze do celu mnie ośmielił. Gdy sięgam pamięcią do tamtych chwil, pamiętam tylko, że coś mi powiedziało, jakby wewnętrzny głos: „Paweł. Spokojnie. Usiądź do tego. Skup się. Rozpisuj wszystko. Dziel na czynniki pierwsze. Rób schematy blokowe. Rozpisuj komórki w Excelu. Małymi krokami dojdziesz do rozwiązania każdego problemu.” I tak dokładnie robiłem. 

Okazuje się, że problemy, które wydają się nie do przejścia na pierwszy rzut oka, po rozbiciu na czynniki pierwsze stają się tylko prostymi zadaniami do wykonania. 

Zaczęły pojawiać się kolejne mikro-sukcesy. Rozwiązywałem kolejne problemy. Pamiętasz przykładową komórkę Excela ze zrzutu powyżej? Gdy na taką trafiałem, po prostu rozpisywałem ją na kartce. Inaczej się nie da. Gdybym był geniuszem z ilorazem inteligencji +200, to pewnie bym bez problemu ogarniał takie komórki. Jednak nie jestem geniuszem. Jestem tylko upartym człowiekiem, który potrafi konsekwentnie dążyć do obranego celu. Jechałem jak walec. Piętrzyły się obok mnie stosy notatek. Dosłownie stosy [zdjęcie poniżej]. 

Sterta papieru - notatki z doktoratu

Algorytm rósł, rósł, aż w końcu: 

Ad 2 Excel się zawieszał

Uważam Microsoft Excel za wprost genialną aplikację. Teraz już wiem, że można w nim zrobić niemal wszystko. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałem. 

Ponieważ moja aplikacja przybrała olbrzymi rozmiar, Excel zaczął się buntować. Po prostu zawieszał się. Choć w gruncie rzeczy chyba nie całkiem się zawieszał, a wykonywał obliczenia niezwykle wolno. Coś, co powinno trwać kilka sekund, trwało wiele minut. A ponieważ idea mojego programu była taka, że wykonywał on wielokrotnie makropolecenia, nie było mowy o „zamulaniu” działania aplikacji. Do tej ściany doszedłem w momencie, gdy plik Excela osiągnął rozmiar około 200MB. Sytuacja wydawała się bez wyjścia. No bo jak z niej wyjść? Uprościć algorytm? Nie – i tak wiele upraszczałem. Zrezygnować z 2/3 algorytmu? Nie – straciłby sens. Kupić szybszy komputer? Nic by to nie dało. Zrezygnować z Excela? Nie było już czasu na rozważania tego typu. 

Co zatem zrobiłem? To samo, co wcześniej: powtórzyłem sam do siebie, że musi istnieć rozwiązanie tego problemu. Po prostu musi. Tylko ja na razie go nie widzę. I jeśli się postaram – znajdę je. Zatem zacząłem dumać. Nie pamiętam, ile to trwało, ale na pewno kilka dni, a może kilkanaście. Okazało się, że faktycznie doszedłem do granic możliwości Excela. Działając „klasycznie”, nic więcej bym nie osiągnął. Ściana. Koniec. Czułem się trochę jak odkrywca nowych lądów. Działałem w przestrzeni, która była dla mnie nowością. I nie miałem pojęcia, gdzie mnie to zaprowadzi. I w końcu: 

Nadeszło olśnienie

Nie wiem już teraz, jak dokładnie doszedłem do rozwiązania problemów z Excelem. Czy wpadłem na to od razu, czy był to proces. Na pewno dokonałem tego dzięki temu, że już wtedy czułem, że mogę osiągnąć wszystko, że ograniczenia są tylko w mojej głowie. W każdym bądź razie udało mi się całkowicie rozwiązać problem ze stabilnością i szybkością działania programu. I – co najważniejsze – dokończyć algorytm, bo przecież nie był jeszcze gotowy. Nigdzie nie wyczytałem, jak to zrobić. Nikt mnie tego nie nauczył. Najpierw doszedłem do granic możliwości Excela. A później musiałem znaleźć sposób, by je obejść. I zrobiłem to. Co dokładnie zrobiłem? Nie wdając się zbytnio w szczegóły – były to trzy nietuzinkowe rozwiązania: 

  1. Pierwszym z nich była tzw. redukcja (kasowanie) i odbudowa (przywracanie) pewnych bloków programu, wykonywane automatycznie w trakcie obliczeń. Po uruchomieniu programu, aktywuje on tylko te komórki obliczeniowe, które są niezbędne przy wprowadzaniu danych wejściowych. Dzięki temu, plik programu zajmuje około 30 MB, a wprowadzanie danych jest szybkie i bezproblemowe. Dopiero po uruchomieniu analizy, program automatycznie – w miarę bieżących potrzeb – odbudowuje (przywraca) tysiące komórek, które biorą udział w obliczeniach. Po wykonaniu danego etapu analizy, program kasuje niepotrzebne w dalszej fazie obliczeń komórki. Zastosowanie tego rozwiązania z jednej strony przyspiesza działanie programu (choć analiza i tak trwa około 40 minut!), a z drugiej – zabezpiecza przed zbyt dużą ilością obliczeń wykonywanych równocześnie, co powodowało zawieszenie działania programu. 
  2. Drugim zastosowanym rozwiązaniem jest wykonywane samoczynnie przez program okresowe wyłączanie i włączanie przeliczania automatycznego. Generalnie wszystkie obliczenia wykonywane są przy włączonej opcji przeliczania automatycznego. Istnieją jednak sytuacje, gdy przeliczanie automatyczne znacząco zwalnia pracę programu. Dzieje się tak wtedy, gdy jest kasowana część komórek obliczeniowych, które – po wykonaniu pewnej partii obliczeń – stają się zbędne. Przy włączonym przeliczaniu automatycznym, program przez cały czas – również podczas kasowania komórek – wykonywałby zupełnie niepotrzebnie obliczenia. Wyłączanie przeliczania automatycznego jest tym bardziej uzasadnione, że podczas kasowania części komórek programu, wiele pozostawianych komórek, w których znajdują się odwołania do tych właśnie likwidowanych, szuka rozwiązania formuł obliczeniowych, które w sobie zawierają. Dlatego podczas kasowania komórek programu wyłączane jest przeliczanie automatyczne, a po skończeniu tego procesu – ponownie jest przywracane. 
  3. Trzecim zastosowanym rozwiązaniem, znacząco przyspieszającym działanie programu, jest kopiowanie wartości wybranych komórek obliczeniowych i zastępowanie formuł w nich zawartych samymi wartościami (wynikami). Kolejność czynności wykonywanych przez program jest następująca:
    • obliczany jest wynik z formuły zawartej w komórce,
    • wynik ten jest kopiowany,
    • następnie jest on wklejany z powrotem do komórki, w miejsce formuły obliczeniowej.
      Dzięki takiemu rozwiązaniu, program nie musi powtórnie obliczać tych samych komórek, tylko korzysta z obliczonych wcześniej wartości.

Tak, zbudowanie tego programu było największym wyzwaniem intelektualnym, jakie mnie w życiu do tej pory spotkało

Niezłomna wiara w siebie

Obrona doktoratu była dla mnie czystą radością. Dla wielu osób takie wydarzenie w życiu jest gigantycznym stresem. Ja nie mogłem się jej doczekać! Przecież miałem tego dnia pokazać „światu”: temu naukowemu, ale i rodzinie i znajomym, nad czym siedziałem przez setki godzin, co osiągnąłem. To był wspaniały dzień. Nigdy go nie zapomnę. A największym komplementem, jaki dostałem podczas gratulacji po obronie, były słowa wspomnianego Leona z firmy „Cama”. Leon powiedział: „Panie Pawle, ma pan jaja.”

Doktorat dedykowałem mojej mamie [zdjęcie poniżej].

Dedykacja doktoratu dla mamy Elżbiety

Pewnym paradoksem są moje dalsze losy: zrobienie doktoratu odmieniło mnie jako człowieka i dało siłę do osiągania różnych celów, w tym do… odejścia z Uczelni. Tak, dokładnie tak. To dzięki wierze w siebie rzuciłem ciepłą posadę i zamieniłem pewną karierę naukową w niepewną przyszłość początkującego przedsiębiorcy. Zwariowałem? Wielu tak myślało. Jednak Ty znasz mnie już na tyle, że wiesz, iż zrobiłem to po głębokim namyśle i z pełnym przekonaniem. Ale to już opowieść na inną okazję…

Doktorat dał mi niezłomną wiarę w siebie, a także nauczył mnie, że:

To, że nie znamy jakiegoś rozwiązania, nie widzimy go, nie oznacza, że go nie ma. Najczęściej istnieje. Czasami jest bardzo trudno je odkryć, to prawda. Jednak nie należy się łatwo poddawać.
Każdy złożony problem należy rozbijać na części składowe. Aż dochodzimy do prostych czynności, z którymi sobie poradzimy.

„No dobrze, ale czy każdy tak może?”

Tak, każdy tak może. Każdy z nas ma w sobie moc, by robić rzeczy „niemożliwe”. Pytanie brzmi: jak dojść do takiej pewności siebie, do takiej wiary we własne możliwości, by przenosić przysłowiowe góry? Uważam za kluczowe stawianie sobie wyzwań. Na początku nie powinny być zbyt duże, by nie doprowadzić do sytuacji, gdy porażka nas przytłoczy i zachwieje wiarą w siebie. Drobne sukcesy zwiększą pewność siebie. Na większe osiągnięcia przyjdzie jeszcze czas. 

Czy mój doktorat był czymś „właściwym” dla mnie? Czy to było optymalne zadanie na tamten czas, by przejść szkołę życia? Chyba nie. Dlaczego? Bo byłem o włos od porażki. Gdybym nie pokonał słabości i poddał się, zaważyłoby to na reszcie mojego życia. Najpewniej nie odszedłbym z Uczelni i prawdopodobnie nie zdecydowalibyśmy się z Gosią na drugie dziecko. Aż strach pomyśleć, że tak mogło się to potoczyć! Nie miałbym mojego Tomusia!!!

Szczęśliwa rodzina Krzyworączków 

Mi akurat się udało. Jednak wielu innym osobom w podobnej sytuacji nie sprzyja los. Zbyt duże wyzwanie przytłacza. Dlatego bezwzględnie polecam Ci, byś najpierw zbudował podstawy pewności siebie realizując niewielkie cele, łatwe do osiągnięcia. Takie cele osiągamy w zasadzie wyłącznie dzięki konsekwencji w działaniu. Nie są zbyt wymagające, ale potrzeba czasu i uporu, by je osiągnąć. Takim celem może być dla kogoś zdanie na prawo jazdy. Sprawa prosta, ale wymagająca podjęcia pewnych starań. Bywa usiana niepowodzeniami na egzaminie, być może drobną stłuczką. Ale jest łatwa i każdy sobie poradzi: wystarczy chcieć i działać. 

Gdy zbudujesz bazę, fundament, przyjdzie czas na bardziej wymagające cele. I w pewnym momencie uwierzysz, że możesz osiągnąć w zasadzie wszystko, co sobie wymarzysz. Jasne, że jesteś osadzony w jakichś realiach życiowych. Nie zawsze zmiana jest prosta. Nie każdy z nas może jednym ruchem ręki zmienić swoje losy. Skoro jednak ktoś taki jak ja, zwykły chłopak, ze zwyczajnej rodziny, potrafił się obudzić i robić to, czego pragnie – dlaczego Ty nie możesz? Hmm? 

Polub i udostępnij ten artykuł, jeśli uważasz go za wartościowy. Niech Twoi znajomi też mają szansę go przeczytać. Może odmieni czyjeś życie?

Paweł Krzyworączka i jego droga do wiary w siebie

14 komentarzy

  1. Urzekające jest to, że można chwycić zupełnie inną dziedzinę, niż ta w której się pierwotnie siedziało, zacząć działać i stać się ekspertem.
    Chapeau bas Pawle – jesteś inspiracją.

    Odpisz
    • @Waldek,
      Powiem Ci, że w ogóle od dawna dumam, jak byłoby optymalnie podchodzić do życia, jeśli chodzi o zawód, pasje, umiejętności. Są tutaj różne szkoły i opinie. Większość z nas zapewne uważa, że najlepiej byłoby stać się ekspertem w tym, co uwielbiamy – i na tym zarabiać, z tego się utrzymywać. Czyli nadajesz się np. do programowania, to zostajesz programistą, i tyle. Zastanawiające jest jednak, czy w takim przypadku na pewno się spełnimy. Być może lepsze byłoby próbowanie w ciągu życia zawodowego wielu profesji? A na emeryturze też nie koniecznie jednej, ale kilku pasji? Może powinniśmy być takimi ludźmi renesansu? Sam nie wiem i ciągle się nad tym zastanawiam. Na przykład ja jestem urodzonym projektantem. Ale za cholerę nie wiem, co to niby dokładnie miałoby znaczyć. Co mam projektować? Bo lubię każdego rodzaju projektowanie. Mam zostać architektem? Budowlańcem? Elektrykiem? Elektronikiem? Programistą? Webmasterem? Projektantem ogrodów? Promów kosmicznych? Klocków Lego? Wyburzeń? Nie wiem! Wiem tylko, że spełniam się projektując. Czy jednak powinienem poświęcić się bez reszty jednej profesji? Czy po prostu całe życie „coś projektować” i czerpać z tego frajdę?

      Odpisz
  2. Miło przeczytać taką historię, gdyż odnalezienie tego co chce się robić w życiu bywa trudne i pracochłonne.
    Powyższy wpis jest dobrą inspiracją dla wielu ludzi.

    Odpisz
  3. To bardzo ciekawa i inspirująca historia i jak rzadko która dotycząca rozwoju osobistego, zawiera fakty i konkrety, o których można rozmawiać.

    Poza kwestiami, które już zostały poruszone przez innych komentatorów, ważna wydaje mi się jeszcze jedna sprawa – że z tym mega trudnym zadaniem mierzyłeś się zupełnie sam i byłeś jak się wydaje o krok od poddania się (zadecydowały raczej niezwykły upór, jednak zapewne ponadprzeciętna inteligencja i pewnie całkiem spora intuicja wynikająca z lat nauki i praktyki – dodatkowo „pistolet” był nie bez znaczenia i pewnie trochę szczęśliwego zbiegu okoliczności).
    Pytanie jakby to wszystko wyglądało, gdybyś miał wsparcie w tym co robisz – wsparcie merytoryczne, którego z opisu wynika, że nie miałeś w ogóle.

    Odpisz
  4. Paweł, gratulacje że Ci się udało. Na naszych uczelniach za mało uwagi przykłada się rozkręcania własnych interesów, głównie myślenie o etacie:( Wymyślenie a następnie wprowadzenie w życie wymaga niebywale wielkiego samozaparcia. Jeszcze raz gratuluję

    Odpisz
  5. „Pewnym paradoksem są moje dalsze losy: zrobienie doktoratu odmieniło mnie jako człowieka i dało siłę do osiągania różnych celów, w tym do… odejścia z Uczelni.”
    To zdanie najbardziej zapamiętałem z całego artykułu.
    Odnalezienie własnej drogi jest dla wielu najtrudniejszym zadaniem w życiu a Twoja historia poszukiwań i jej kulminacja w tym właśnie punkcie świadczą o tym, że upór i ambicja „zwykłego chłopaka ze zwykłej rodziny” redefiniują słowo „niemożliwy”, a raczej, przenoszą granicę niemożliwości o wiele, wiele wyżej…
    Mimo, iż nie rozumiem wielu słów z wątku „excelowego” Twojej opowieści, przeczytałem ją zafascynowany. Pasja wciąga. Gratuluję!

    Odpisz
    • @Włodek,
      Dzięki!
      A pasja (cudza) faktycznie wciąga. Jakiś czas temu wysłuchałem (Tok FM – lubię) z otwartymi ustami wywodu na temat życia… pszczół. Nie interesuje mnie ten temat zbytnio. Jednak ktoś tak fascynująco o nim mówił, że nie można się było oderwać od słuchania.

      Odpisz
      • @Krzywy
        Dwa miesiące temu gościłem na seminarium klienta z wielkiej firmy kosmetycznej. Przy wspólnej kolacji rozmowa zeszła na jego prywatną pasję: hodowlę pszczół! Wyobrazisz sobie, że przez kolejne 2 dni rozmawialiśmy niemal wyłącznie o pszczołach? Pasja wciąga, nieważne, czy mowa o miodzie, propolisie, „wierności kwiatowej”, czy też o makrach, formułach i komórkach obliczeniowych. 🙂

        Odpisz
  6. Co prawda to o czym piszesz to dla mnie czarna magia, ale zasada jest podobna w każdej innej próbie pokonywania problemu i własnej słabości.
    Są ludzie zdeterminowani, którzy nie spoczną dopóki nie dojdą do rozwiązania, czegokolwiek by ono nie dotyczyło (może to być zadanie matematyczne, rozwiązanie krzyżówki, czy chociażby znalezienie czegoś, co właśnie gdzieś się zawieruszyło). I tu przypomina mi się kolega ze szkoły (doskonały uczeń), który tak drążył temat, tak rozkładał na czynniki pierwsze pewne zadanie matematyczne, aż w końcu autorytatywnie stwierdził, że nie ma ono rozwiązania. Nikt oczywiście w to nie wierzył i żartowaliśmy sobie, że pierwszy raz uległ i zadanie go przerosło. Cóż się okazało? Mianowicie to, że w zadaniu tkwił błąd, co po fakcie ogłosił profesor. To przykład na to, że jak ktoś jest pewny swego, to nie da się pokonać nawet w tak oczywistej sytuacji, bo w końcu jak często zdarzają się błędy w zadaniach matematycznych?? Każdy z nas na jego miejscu rzucałby wszystkim, wściekał się, ale na pewno nie uwierzyłby aż tak w swoje umiejętności, żeby stanąć z podniesioną głową i zakwestionować prawidłowość zadania w książce.

    Są też ludzie, którzy przy pierwszej, a najpóźniej przy drugiej trudności, już się poddają i składają broń. Ale… zawsze trzeba wypośrodkować, gdyż ci pierwsi mogą popaść w megalomanię, że zawsze mają rację i są nieomylni, a ci drudzy nigdy do końca nie uwierzą w siebie i pozostaną niedowartościowani i zawodowo i prywatnie. A swoją drogą warto czasem zrobić coś szalonego w życiu, odejść od schematów, zejść z wybranej drogi, która w danym momencie wydaje się tą jedyną, zobaczyć siebie w zupełnie innym miejscu i zaskoczyć wszystkich, ale przede wszystkim siebie. Raz to będzie strzał w dziesiątkę, drugi raz niestety porażka. Ale kto nie ryzykuje… ten ma nudne życie!

    Odpisz
    • @Beata,
      Z tym błędem to trochę mnie przypomina. Też mi się zdarzało za młodu znajdywać błędy w zadaniach. A czasami tak drążyłem jakiś temat np. z fizyki, że po drodze kilka wzorów wyprowadzałem, dochodząc do nich przeróżnymi drogami (oczywiście mówię o powszechnie znanych wzorach, żadnego nowego sam nie opracowałem wtedy). Na Uczelni opracowałem jeden wzór, ale nie był zbyt praktyczny, więc nie ma o czym mówić 😉
      Druga część Twojego komentarza to samo sedno. Zerwijmy ze schematami!

      Odpisz
  7. Intuicyjnie wiedziałeś, że istnieje rozwiązanie problemu, bo mając techniczne wykształcenie i trochę praktyki czuje się, że na pewno istnieje takie rozwiązanie problemu za pomocą metod logicznej matematyki. W życiu mamy trudniejsze problemy i nie da się zebrać wszystkich danych wejściowych – nie mówiąc nawet czy istnieją jakieś algorytmy do obliczeń. Z tego co opisujesz, myślę – że dla Ciebie chyba nie było już dalszej inspiracji i celów w tym co robisz. Po prostu to wszystko nie było dla Ciebie tym, czego wewnętrznie pragnąłeś. Odezwały się stłamszone duchy prawdziwych celów życiowych, które nie dawały Ci dalej prawdziwie żyć. To strasznie trudna decyzja będąc już tak daleko od prawdziwego celu. Podziwiam takich ludzi i budzą u mnie wielki szacunek. Jeśli nie muszą, większość ludzi nie zawraca i brnie ślepo do końca drogi jakiegoś konformizmu. Cechuje ich zgorzkniałość, zawiedzenie, brak wiary w siebie, frustracja, gniew i nawet chęć służenia podłym celom.
    Pozdrawiam:
    George Buqdal

    Odpisz
    • @George,
      Myślę, że to nie takie proste. Choć niemal zawsze istnieje rozwiązanie nawet najtrudniejszego problemu, to nie każdy z nas podoła. Przykład? Hipoteza Riemanna. Wielu genialnych matematyków się z nią zmierzyło. Niektórzy poświecili większość swojego życia, do śmierci szukając rozwiązania. Inni zwariowali.
      Z Uczelni odszedłem z różnych powodów. Ale nie dlatego, że się wypaliłem, czy nie widziałem celu w tym, co robiłem. Głównym powodem były ograniczenia. Moja psychika nie znosi murów i krat. Muszę być całkiem wolny. Choćby to oznaczało masę pracy, poświeceń, brania na barki dużej odpowiedzialności.

      Odpisz
  8. Pawle, artykuł poruszający do głębi. Historia pokazująca, że to my decydujemy czy nam się uda czy nie. Nie można się poddawać bo wytrwałość wiedzie do celu. Mogłeś znaleźć tysiące wymówek a Ty śmiało szedłeś w wyznaczonym kierunku. Tu nie tylko chodziło o skończenie pracy, to była chęć pokazania samemu sobie, że to co się zaczyna, za co bierzemy odpowiedzialność trzeba zakończyć. Wynik zależy wielokrotnie od wysiłku i samozaparcia. Najłatwiej się poddać obarczając ludzi, okoliczności za swoją porażkę. Lecz co by było gdybyś zrezygnował? Warto o tym pamiętać – co się stanie gdy porzucimy obrany cel, zrezygnujemy… Gratuluję, że zmieniłeś profesję, poszedłeś swoją ścieżką. Mało jest tak odważnych i świadomych siebie ludzi. Łatwiej było pozostać na bezpiecznej ale mało rozwojowej posadzie. Czasem trudno wykonać ten pierwszy krok ku zmianie. Ale jeśli zrobimy cokolwiek to przybliżymy się do zmiany. Potem już będzie coraz łatwiej. Bardzo pozytywny, motywujący artykuł 🙂

    Odpisz
    • @Anna,
      Cieszę się, że wpis podobał Ci się. Zgadzam się z Twoim komentarzem. Zaznaczę tylko to, co wspomniałem także w artykule: to wyzwanie było nieco zbyt duże dla mnie, na moje ówczesne możliwości. I miałem szczęście, że je ukończyłem. Dlatego za tak ważne uważam stawianie sobie najpierw mniejszych wyzwań, celów, by stopniowo zwiększać wiarę w siebie, umiejętności planowania, także te analityczne i inne, które są nam potrzebne. Zostałem rzucony na bardzo głęboką wodę i przeżyłem. Jednak nie każdy ma tyle szczęścia. Dlatego stawiajmy sobie nawet bardzo ambitne cele, ale takie, którym jesteśmy w stanie podołać. Przynajmniej na początku. Bo oczywiście będąc na wyższym poziomie „wtajemniczenia”, znając swoją wartość, wiedząc, że nie mamy przed sobą ograniczeń – można rzucać się na gigantyczne cele. Dlaczego? Bo nawet, jeśli nam się nie uda, to jesteśmy na tyle silni, że poradzimy sobie z porażką, wyciągniemy wnioski i naukę z lekcji i będziemy dalej z podniesioną głową brnęli przez życie.

      Odpisz

Skomentuj Paweł Krzyworączka Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Uwaga: zasady rozsądnego komentowania.
1. Daruj sobie komentarze typu "Dobry wpis", "Gratulacje! link.pl" itp.
2. Komentuj tak, jakbyś chciał, aby u Ciebie komentowano.
3. Podawaj w formularzu Twój prawdziwy adres e-mail (jest bezpieczny!)
4. Link do Twojej strony WWW (w podpisie) pokaże się dopiero wtedy, gdy napiszesz 5-ty komentarz na ebiznesy.pl. Pamiętaj jednak, aby zawsze podawać ten sam adres mailowy (komentarze zliczane są właśnie po mailu).